2/2020
„Opowieść brata Łukasza” - fragment opowiadania o św. Antonim autorstwa ojca Paulina Sotowskiego.
Ostatnie tygodnie życia brat Antoni spędził w Camposampiero. Po Wielkanocy bardzo się rozchorował. Dopóki nie mógł chodzić, leżał w pokoju gościnnym pałacu hrabiego Tiso, który się chorym zaopiekował. A gdy zaczął chodzić, sypiał już w ubogim klasztorku braci, od południa krył się w cieniu wielkiego orzecha, gdzie hrabia kazał mu zbudować celkę.
Gdy tylko odzyskał siły, przez całe ranki pracował nad kazaniami świątecznymi. Sam nie mógł już pisać, nie mógł zapanować nad ręką. Wtedy ja okazałem mu się potrzebny. Dyktował mi, a ja zapisywałem jego kazania. Tego ranka, w piątek, 13 czerwca, wcześnie odprawił Mszę świętą, odmówił z braćmi Jutrznię oraz Prymę i zaraz zabraliśmy się do pracy. Chciał dokończyć kazanie na święto Apostołów Piotra i Pawła, które pisaliśmy już ze trzy dni. Pamiętam do dziś niektóre ostatnie zdania, jakie mi dyktował.
Ładnie nam się dziś pracowało, powiedział do mnie, gdy po odmówieniu Seksty, szliśmy na obiad. Był ożywiony, cieszył się, że wracają mu siły, choć oddychał z trudem i czasem nawet jednego słowa nie mógł na krótkim oddechu dokończyć. Pomodliliśmy się. Podano nam rzadką polewkę z grubej mąki pszennej. Była to łagodna potrawa, która nawet dziecku nie może zaszkodzić. Widziałem, że zjadł ją z apetytem. Ale gdy skończył, ogarnęła go nagła senność. Zamknął oczy i spuścił głowę.
– Co ci jest bracie Antoni? – zapytał gwardian, gdy ten nawet nie zauważył, że podawano mu fasolę w sosie jarzynowym.
– Bardzo mi się chce spać i czuję się słaby. Może brat Łukasz zaprowadzi mnie do łóżka. Odpocznę nieco.
Chciał wstać, ale nie mógł utrzymać się na nogach. Dwaj najsilniejsi bracia poprowadzili go, wziąwszy go pod ręce i tak położyliśmy go do łóżka. Chciałem przy nim zostać, ale prosił, bym powrócił do obiadu, a gdy skończę, bym mu przyniósł trochę wody. Z trudem przełknąłem trochę fasoli. Wziąłem ze stołu gliniany dzbanek oraz kubek i poszedłem do niego. Leżał na wznak z otwartymi oczami. Był zlany potem. Gdy pomogłem mu napić się wody, powiedział z wysiłkiem.
– Bracie, to już może być koniec. Jeszcze nigdy nie czułem się tak słaby. Chciałbym umrzeć w swoim klasztorze. Tu narobilibyśmy kłopotu braciom i naszemu dobremu hrabiemu. Nie mówcie mu, że jestem tak słaby, zabrałby mnie siłą do siebie, aby mnie leczyć, a przecież bratu mniejszemu nie wypada umierać w pałacu.
Przekazałem jego słowa bratu gwardianowi.
– Wolelibyśmy – odpowiedział – aby tu umarł nasz święty Brat, rozsławiłoby to naszą pustelnię w Camposampiero, skoro jednak takie ma życzenie, postaram się go przewieźć do Padwy. Nasz przyjaciel Piero, choć zwozi dziś zboże, nie odmówi nam przysługi.
Nie upłynęła godzina, gdy Piero przyjechał swym chłopskim wozem, zaprzężonym w parę wołów, wymoszczonym słomą. Wiedzieliśmy, że taka podróż będzie trwała długo, ale liczyliśmy, że powolna jazda mniej zmęczy chorego.Na słomę położyliśmy nakrycie z łóżka i na nim ułożyliśmy Brata, który starał się uśmiechać, ale mówić nic nie mógł. Długo się w nas wpatrywał, a my wszyscy wpatrzeni w jego czyste oczy, kroczyliśmy za wozem, dopóki ich nie przymknął. Wtedy gwardian polecił braciom wrócić do domu. Został tylko on sam i jeden młody silny braciszek, który niósł dzban z wodą, no i ja, niosłem świeży jeszcze rękopis kazań, a inne książki złożyłem w worku na wozie. Wierzyłem jeszcze, że w Padwie brat Antoni powróci do sił i dokończy układać kazania świąteczne.
Wóz jechał powoli. Towarzyszyliśmy Bratu z obu stron wozu. Widać było, że cierpiał, ile razy wóz podskoczył na nierównej drodze, albo woły silniej nim szarpnęły. Dzień był gorący i prażyło słońce. Często zatrzymywaliśmy się w cieniu, gdy przy drodze spotkaliśmy kępę drzew. Brat Antoni otwierał czasem oczy, jakby chciał zobaczyć gdzie jest. Po trzech, może po czterech godzinach znaleźliśmy się naprzeciw naszego klasztoru w Arcella. Brat gwardian kazał wóz zatrzymać. Antoni otworzył oczy i zapytał, gdzie jest. Gdy usłyszał, gdzie jest, powiedział, że chciałby na chwilę zejść z wozu.