4/2016
14 sierpnia 1941 r. w obozie koncentracyjnym Auschwitz, po ponad dwutygodniowym pobycie w bunkrze głodowym, zmarł (dobity zastrzykiem fenolu) numer 16670. O św. Maksymilianie Marii Kolbe opowiada o. Kazimierz Malinowski, franciszkanin, sekretarz generalny Konferencji Wyższych Przełożonych Zakonów Męskich, były prowincjał.
Co jakiś czas mamy różne jubileusze, rocznice, okoliczności, które świętujemy, i które później przechodzą w niepamięć. W tym roku [2016 - przyp. red.] mija 75 lat od męczeńskiej śmierci św. Maksymiliana Kolbego. Jakie – poza samymi celebracjami – może to mieć dla nas znaczenie?
Ta rocznica nie jest jedną z wielu, ale może się stać odpowiedzią na dylematy współczesnych ludzi. Męczennik to jest człowiek, który – jak pięknie napisał papież Jan Paweł II w encyklice Fides et ratio – mierzy się z prawdą za cenę własnego życia. I w ten sposób staje się świadkiem Bożej prawdy w świecie. A Maksymilian to świadek nie tylko przez męczeństwo krwi, ale także – poprzez tę białą koronę – męczennik codzienności. On potrafił to swoje biedne, schorowane ciało używać do Bożych celów aż do końca. Dożył 47 lat, ale samo to jest już jakimś cudem, bo z medycznego punktu widzenia powinien był przeżyć dwadzieścia parę lat. On mimo swojej śmiertelnej choroby, jaką była gruźlica, i wielu innych dolegliwości żył chyba dlatego, że był w nim Boży ogień, który te jego ograniczone siły fizyczne uruchamiał i potęgował. Nawet fakt, że przeżył wszystkich w bunkrze śmierci, pokazuje, że on nie żył tylko chlebem i wodą, ale że jego ciało było zasilane Bożą mocą. Ktoś musiał mu zabrać to życie, ktoś musiał użyć tego zastrzyku, żeby mógł przejść na drugą stronę rzeczywistości. Do (…) całopalnej ofiary w Auschwitz Maksymilian dojrzewał przez 47 lat swojego życia. Ona była nie tylko ofiarą za tego konkretnego człowieka – Franciszka Gajowniczka, ale stała się znakiem obecności Boga w miejscu, które wielu współcześnie nazywa przeklętym, od którego Bóg odwrócił twarz.
Dla mnie szczególnie intrygujące jest to dojrzewanie Maksymiliana. A często jego życie ginie gdzieś w cieniu jego heroicznej śmierci męczeńskiej.
To jest jakoś oczywiste. Factum Auschwitz jest pewną syntezą jego świętości. Jest metą, do której dobiegł. To, co się działo przez tych 47 lat, sprawiło, że on dojrzał do tego kulminacyjnego momentu. Nie ma ani przepaści, ani dysharmonii między jego pracą w Niepokalanowie, w wydawnictwie, w Rycerstwie, a jego ofiarą w Auschwitz. To drugie wypływało z pierwszego. On nie był jedynie organizatorem koncernu medialnego, nie był jedynie misjonarzem, który głosi Ewangelię w obcych krajach. On był rzeczywiście narzędziem w ręku Boga, i to przez całe życie.
A jak można by scharakteryzować ten czas dojrzewania do ostatecznej ofiary z siebie? Jak on biegł do tej mety?
W oparciu o to zawołanie, które uczynił na początku swojego dojrzałego życia, gdy był klerykiem: Muszę zostać świętym, i to jak największym! Wybrał też drogę świętości – poprzez oddanie się w ręce Maryi jako narzędzie. Oddanie przez Maryję Panu Bogu całej swojej woli, swojej ludzkiej tożsamości, godności, wolności. On to wszystko powierzył Bogu, i nie były to tylko słowa. On to zrobił na poważnie. I jego dojrzewanie polegało na tym, że na każdym etapie życia dawał aktualną i adekwatną odpowiedź Bogu, w oparciu o to swoje ofiarowanie się na początku swojego życia zakonnego i kapłańskiego. Na tym to polegało. Nie mogę przyjąć do wiadomości tego przekonania, które wielu powtarza, że Maksymilian był święty już od krótkich spodenek, od chwili, kiedy jako dziecko dostał te dwie korony i je przyjął. On je dostał jako zapowiedź tego, co ma zrobić w życiu. Dojrzewanie do świętości było ogromnie wymagające i kosztujące go wiele.
Jaka była codzienna cena, jaką ponosił za to swoje dojrzewanie?
Ostatnio jestem pod wrażeniem lektury zapisków o. Mieczysława Mirochny, który wyjechał z nim do Japonii jako kleryk na początku lat trzydziestych. Był on świadkiem tego heroicznego okresu życia w warunkach potwornych. Maksymilian był chory na gruźlicę, miał jakieś dziwne alergie, pojawiały się owrzodzenia, cały czas puchł, często w gorączce około 40 stopni, a mimo to nie ustawał w swojej aktywności. Te opisy są wstrząsające. Maksymilian był zdolny do płacenia heroicznej ceny przez cierpienie, codzienne zużywanie się dla Boga, bo miał świadomość, że On ma prawo również do tego, ponieważ on siebie Jemu oddał. To było niezwykłe, pomimo niezrozumienia ze strony niektórych braci w zakonie, ze strony tamtejszych duchownych. On trwał na tej drodze, bo po prostu miał tę wewnętrzną siłę, która pochodzi z oddania się Panu. Był niezwykle posłuszny. Zawsze reagował na wszelkie wezwania przełożonych do zmiany jego osobistych planów. Musiał porzucić wielki plan zawojowania Azji, bo chciał stworzyć klasztory na wzór japońskiego i w Indiach, w Chinach, na Cejlonie, w Wietnamie. Przygotowywał to wszystko, jeździł do tych krajów, szukał tam odpowiednich miejsc, ale kiedy powiedziano mu: masz zostawić te plany, zostawił je bez słowa. Ponadto nie ulegał presji krytyki, presji złego słowa, które go otaczało, dlatego właśnie, że był silny tym swoim oddaniem się Panu Bogu. W tym sensie on dojrzewał. Warto popatrzeć na jego zdjęcie sprzed wyjazdu na misje w Japonii i po wyjeździe. Siedem lat życia, a on na zdjęciach wygląda, jakby minęło pół wieku. Widać jak się zużywał, ale dzięki temu rosła w nim przestrzeń nieba, zdolność do przyjmowania Boga w swoją codzienność.
A jeśli chodzi o jego osobowość, jego ludzkie ograniczenia? Czasem się słyszy, że Maksymilian nie był łatwym człowiekiem we wspólnocie. Co więcej można by powiedzieć?
Dlaczego można mówić, że on nie był łatwym człowiekiem we wspólnocie? On mógł działać – używając języka obrazowego – jak czerwona płachta na byka. Po prostu jego absolutna wierność regule, konstytucjom, zasadom życia i jego ubóstwo, pracowitość, która nie liczyła się z chorobą, jego gorliwość w modlitwie, to wszystko było znakiem sprzeciwu wobec ludzi letnich, którzy nie do końca oddali się Panu Bogu, także w życiu zakonnym. W tym sensie był może niewygodny we wspólnocie. Oprócz tego był o tyle trudny, że w swoim wizjonerstwie wydawał się jakoś szalony, ponieważ nie liczył się z ludzkimi możliwościami wspólnoty, jej potencjałem materialnym i ludzkim. Projektował wszystko jakby na wyrost, projektował rzeczy, które – wydawało się – doprowadzą do ruiny nie tylko prowincję, ale także i zakon. Wiadomo było, że jak wrócił z Japonii, to długi Niepokalanowa wynosiły ponad 300 tysięcy złotych, dzisiaj suma w ogóle niewyobrażalna. I potrafił w ciągu sześciu lat wyprowadzić Niepokalanów z tych długów. W tym sensie nie był łatwy dla wspólnoty. On uważał, że franciszkanie spełnią swoja rolę w świecie, jeżeli pójdą po tej – jak mówił – złotej linii duchowości maryjnej, która istniała od początku w zakonie.
Ale nie wszystkim to odpowiadało.
Duchowość franciszkańska jest symfoniczna. Można w niej grać jak w orkiestrze. Do wykorzystania są różne instrumenty. Franciszek był osobowością niezwykle bogatą pod względem intuicji duchowych, natomiast Maksymilian grał głównie na jednym instrumencie, któremu na imię Niepokalana. W związku z tym niektórzy fałszywie interpretowali, że on próbuje zacieśnić charyzmat zakonny i chce stworzyć nowy zakon. A on tymczasem w tej drodze maryjnej, w drodze oddania się Niepokalanej, widział narzędzie skuteczne, by zrealizować powołanie franciszkańskie w dzisiejszym świecie. Uważał, że najskuteczniejszą jest droga oddania się Maryi, więc to właśnie próbował zakonowi zaproponować. Nie na siłę, ale na zasadzie pewnego czytelnego świadectwa osobistego dla braci, których wychowywał. Bo miał ich coraz więcej. To on przecież doprowadził do rozwoju zakonu w Polsce w skali zupełnie z niczym nieporównywalnej. W 1918 r. było chyba około 80 franciszkanów, pod koniec 1939, czyli po 20 latach, było w Polsce około tysiąca ludzi w habicie franciszkańskim.
Współpraca z nim nie była chyba łatwa?
Owszem, on był wymagający. Ale jak św. Franciszek rozumiał Ewangelię dosłownie i brał ją do siebie. Najpierw wymagał heroicznej wierności od siebie. Przez jakiś czas wymagał tego również od swoich braci. I wielu nie wytrzymywało. W Japonii zrozumiał, że nie może wymagać od innych tego wszystkiego, co wymaga od siebie, że musi stawać się dla wspólnoty bardziej ojcem, niż tylko menadżerem, kierownikiem, przełożonym. Tę zmianę zaczynamy widzieć w jego postawie po powrocie z Japonii do Polski. Wielu młodych zakonników z Niepokalanowa wspominało jego ojcowski uśmiech, jego czułość, która wyrażała się w tym, że martwił się nawet o bardzo drobne sprawy codziennej egzystencji braci. Są listy, piękne teksty, które pokazują, jak bardzo dbał o swoich braci, o te kruche naczynia ludzkie, którym trzeba dać i strawę duchową, i fizyczną. W tym widzę swoistą drogę Maksymiliana do pełni, że on – będąc wielkim organizatorem, wielkim ideowcem, który rozumiał po swojemu świat, interpretował go i znajdował adekwatne środki działania – dojrzewał jednocześnie do przekonania, że najlepszym, co może dać człowiekowi i Bogu, jest po prostu jego miłość. I myślę, że to ostatecznie go definiuje.(...)
Całość wywiadu można znaleźć na łamach dwumiesięcznika franciszkańskiego "Posłaniec św. Antoniego z Padwy" nr 4/2016 (lipiec/sierpień), str. 24-25.