2/2018
Wywiad z Franciszką Strzałkowską, mamą błogosławionego ojca Zbigniewa Strzałkowskiego, przeprowadzony w Zawadzie, w domu gdzie mieszkał Męczennik.
Jak wyglądało życie, kiedy wyszła pani za mąż? Jak się wtedy żyło?
W biedzie, i to dość dużej. Ale żyliśmy i zgadzaliśmy się ze sobą.
Warto być wiernym w małżeństwie?
Warto. I tylko tak trzeba. Przeżyliśmy z mężem sześćdziesiąt lat razem. Czasem się pokłóciliśmy. Ale nigdy nie było tak, żebyśmy się rozchodzili. Małżeństwo zawiera w sobie też dni, kiedy trzeba się i pokłócić, ale nie można się złościć. I nie trzeba.
Co dzisiaj chciałaby Pani przekazać młodym małżonkom?
Żeby się zgadzali i żyli tak, jak Pan Bóg przykazał, tak, jak przysięgę składali na ślubie. A nie tak, że jak coś jest źle, to każdy idzie w inną stronę.
Czy coś szczególnego pamięta Pani z dzieciństwa Zbyszka?
Zbyszek był trzeci. Najpierw był Bogdan i Andrzej.
Nie wymuszała Pani na nim powołania?
Nie, to nie było wymuszone. Gdy chciał iść do seminarium, to chciałam, żeby poszedł tu, do Tarnowa. Tu był ksiądz prałat, który uczył w Tarnowie. A Zbyszek powiedział, że jak nie pójdzie do franciszkanów, to nie pójdzie nigdzie. Powiedziałam mu, żeby robił jak chce. Zgodziłam się na wszystko, żeby potem nie narzekał na mnie, że przeze mnie [nie zrobił jak chciał – przyp. red.].
Kiedy był ten moment, kiedy powiedział Pani, że chce iść do zakonu?
Dokładnie nie pamiętam. Po tym, jak skończył technikum, jeszcze dwa lata pracował. On chętnie chodził do kościoła, był ministrantem, potem lektorem.
Co wtedy poczuło matczyne serce? Radość, lęk, strach, może obawę?
Cieszyłam się, że może będzie kapłan.
Nie miała Pani takiej pokusy, żeby namówić syna do powrotu do domu?
Nie. Modliłam się za niego, żeby to jakoś wszystko szczęśliwie przeszło. Nigdy takiej myśli nie miałam.
Jak zachowywał się syn, gdy przyjeżdżał na wakacje?
Zawsze był spokojny. Nie dawałam mu zadań, bo miał zawsze tylko miesiąc wakacji, a miesiąc pracował w Krakowie – pomagał w remontach przy seminarium.
Czy spodziewała się Pani, że podejmie decyzję o wyjeździe na misje?
Stale o tym mówił. Misje mu się zawsze podobały. Jeszcze nie był w seminarium, ale miał stale jakieś książki i czytał o misjach.
A co Pani wtedy poczuła?
Słychać było, że zabijają na misjach, więc się bałam.
Zbigniew zginął. Co wtedy Pani pomyślała?
Zawsze myślę: to co się stało, to się stało. Przykro mi bardzo. Gdy o śmierci Zbyszka usłyszałam, to było straszne. Ale co było zrobić? Trzeba było się z losem pogodzić. Modliłam się i nadal się modlę. Stała się wola Boża.
Czy czuje Pani dzisiaj obecność Zbigniewa?
Dzień i noc mam te myśli. Jak nie śpię w nocy, to nie mam żadnej innej myśli, tylko ta, że chciałabym zobaczyć, jak on wygląda teraz. To głupota, nie?
Nie. Przyjdzie taki moment, że się spotkacie.
Nie wiem czy przyjdzie, czy ja sobie zasłużę na to. Coraz mocniejsze jest pragnienie spotkania z nim.
A jak się czuje Matka Świętego?
Całkiem normalnie. Nic nie widzę nadzwyczajnego. Czasem myślę, że sobie przecież na to nie zasłużyłam.
Jak czuła się Pani podczas beatyfikacji?
Źle!
Dlaczego?
Było mi bardzo przykro. Bo myślałam sobie że…
… że Pani na to nie zapracowała?
Tak.
Ojciec Zbigniew, jako już błogosławiony, w całym świecie wyprasza wiele łask, cudów, dla wielu ludzi.
Tak. Nie raz myślę, daj Boże żeby jak najwięcej mógł wyprosić tych łask.
Za jego wstawiennictwem mama też się modli?
Modlę się. Ufam w tej modlitwie, że się spełni. Ale nie mam wielkiego wymagania, tylko jak wola Boża. Często bolą mnie nogi. Jak już mi bardzo to dolega, to wkładam obrazki [z relikwiami]. I wtedy mam jakąś ulgę.
Jak się Pani czuje trzymając w dłoniach relikwie swojego syna?
Nie mogę tego wszystkiego pojąć, bo ja jestem już chyba za stara. Daj Boże, żeby ludzie, gdy przez Zbyszka proszą, to żeby coś wyprosili. Bo od niego to nie zależy, tylko od Pana Boga.
Ale syn musi być posłuszny mamie, więc skoro Pani mówi: „masz wypraszać ludziom łaski”, to znaczy, że on musi posłuchać…
Ja nie wiem, czy on będzie chciał słuchać, czy nie. Przedtem mnie słuchał, a teraz to nie wiem.
Gdy Zbyszek był w domu, to pomagał ludziom?
Tak. Była tu taka starsza kobieta, nazywała się Curyłowa. To dochodziła do autobusu z Tarnowca jeszcze, a on chodził do szkoły. Ona była już staruszką, nie mogła chodzić i siadała co kawałek i kupno stawiała koło siebie, na gościńcu. Wszystkie chłopaczyska szli i śmiali się z niej, a on podobno podszedł, wziął ją pod rękę, kupno też wziął i odprowadził ją do domu. Kawałek drogi było. Lubił pomagać.
A jak się Pani czuła, mając tylko synów? Nie brakował Pani córki?
Nigdy nie miałam pretensji o to. Trzech ich było, ale wszyscy byli dobrzy. Wszyscy byli ministrantami, potem Bogdan i Zbyszek byli lektorami. Nie było z nimi żadnych kłopotów ani w szkole, ani w kościele.
A bili się czasami między sobą?
Nie. Zgodne były dzieci. Nie można narzekać. Wtedy jak chodzili do szkoły średniej, to religia nie była w szkole, tylko osobno.
W kościele?
Tak. I nigdy nie zdarzyło się tak, żeby nie poszli.
Gdy byli w pierwszej klasie, to były te czyny [społeczne – przyp. red.]. Brali ich na czyn, gdzieś do kiosków sprzątać, zamki naprawiać. To zawsze było w niedzielę. Dwie, trzy niedziele był na tym czynie, a potem nie pozwoliłam mu iść. Niedziela to jest niedziela, a nie żeby na czyny chodzić. No to dostałam do szkoły wezwanie. Było z dziesięcioro tych rodziców, a ja poszłam sobie siąść do ostatniej ławki i słucham, co oni mówią. To mówili, że wszyscy byli chorzy. Przyszło na końcu na mnie. To wstałam i mówię, że ja jestem wierząca i praktykująca, dlatego uważam, że czyn nie powinien być w niedzielę. W powszedni dzień tak, ale nie w niedzielę. Niedziela jest po to, żeby iść do kościoła, odpocząć, przygotować się do szkoły na poniedziałek. I nie było potem więcej czynów w niedzielę.
Czy z tego powodu Zbyszek miał później problemy w szkole?
Nie. Nie powiedzieli o tym dalej. Lubili go profesorowie i nie donieśli. Gdyby powiedzieli, to może by go i wyrzucili. Potem chcieli, żeby zapisał się do partii. Obiecywali za to, że na jakie studia by chciał iść, to przyjmą go bez egzaminów, bo się dobrze uczył. Ale się nie zapisał. Powiedział, że tatuś nie należy do partii, mamusia też nie należy, to on też nie będzie należał.
Miał zasady. Chyba to później pozwoliło mu w Peru stanąć w prawdzie wobec terrorystów, którzy w ten sam sposób się zachowywali...
Tak było. Czasem coś powiedział, na komunę był zły. My w domu też komuny nie popierali. Jak zdawali egzaminy końcowe w szkole, to byli powyznaczani uczniowie. On codziennie szedł, nie było jeszcze jego terminu, ale szedł. Po co przychodzisz – mówili mu. Pomagać uczniom, pomagać kolegom. Nareszcie go wzięli na egzamin taki, jaki był. I zdał. A z języka polskiego profesorka mówiła, że napisał lepiej niż na bardzo dobry.
W filmie „Życia nie można zmarnować” powiedziała Pani piękne zdanie, że Pan Bóg dał dar przebaczenia. Czy wybaczyła Pani mordercom syna?
Zawsze myślę: „Niech im Pan Bóg daruje”. Zgodziłam się ze wszystkim, a jak ich Pan Bóg osądzi, to już nie moja sprawa.
A ma Pani jakąś receptę, jakieś słowo, dla tych wszystkich którym ciężko przebaczyć?
Trzeba się pogodzić z losem i przebaczyć. Nie życzę nikomu nic złego, ani tym zabójcom. Nigdy nie życzyłam im źle i nie życzę. Niech Pan Bóg osądzi to wszystko tak, jak jest w oczach Bożych.
Takie to proste?
Proste.
A ojciec [pani Franciszka zwracała się tak do każdego zakonnika – przyp. red.] ile ma lat?
Pięćdziesiąt.
To młody jeszcze.
Młody. Czyli to wszystko jest proste?
Proste, proste... Pozdrawiam wszystkich, nie czuję żadnego żalu w sercu dla nich, tylko przebaczenie. I życzę każdemu, żeby każdy umiał przebaczyć, bo jak się żyje z darem przebaczenia, to się żyje piękną miłością.
Pozdrawiam wszystkich.