O Prymasie Tysiąclecia, jego wyborach i sposobie kierowania Kościołem opowiada o. prof. dr hab. Zdzisław Kijas OFMConv, postulator generalny spraw kanonizacyjnych Zakonu Braci Mniejszych Konwentualnych, profesor teologii, do niedawna pracownik watykańskiej Kongregacji do Spraw Świętych, relator procesu beatyfikacyjnego kard. Stefana Wyszyńskiego.
Rozmowę przeprowadził o. Andrzej Zając OFMConv
Jako pracownik Kongregacji do Spraw Świętych miał Ojciec bezpośredni kontakt z materiałami dotyczącymi osoby Prymasa Wyszyńskiego, którego proces beatyfikacyjny został zakończony. Kim był Prymas Tysiąclecia?
Dla Kościoła w Polsce, dla historii Polski, dla czasów, w których przyszło mu kierować Kościołem był rzeczywiście Prymasem Tysiąclecia. Był postacią bogatą, kimś szczególnym. Nie sposób zrozumieć sytuacji Polski XX w., nie odwołując się do prymasa Wyszyńskiego. Nie tylko do niego jako prymasa, ale również do Jego decyzji, gestów, niekiedy bardzo symbolicznych, jak również do tekstów, które po sobie zostawił.
Do historii przeszła figura człowieka niezłomnego, męża stanu, który sprzeciwił się całemu reżimowi komunistycznemu – niczym posąg z brązu. 6 lutego 1949 r. biskup Wyszyński, obejmując katedrę warszawską, powiedział: „Nie jestem ani politykiem, ani dyplomatą, nie jestem działaczem, ani reformatorem. Jestem natomiast ojcem Waszym duchowym, pasterzem i biskupem dusz Waszych. Jestem apostołem Jezusa Chrystusa”. W jakim stylu Wyszyński sprawował swoją posługę?
Myślę, że – w oparciu o teksty, które są mi znane – on zawsze był tym z początków swojego biskupstwa, do końca pozostał wierny słowom, które powiedział w czasie ingresu do katedry w Warszawie. Sytuacja zewnętrzna uczyniła go jakąś postacią z brązu, monumentalnym pomnikiem. On często przed tym się nie bronił. I mamy na to wiele świadectw, szczególnie jego refleksje spisywane podczas uwięzienia, jak i później różnego rodzaju medytacje, które robił dla osób, które gromadziły się u niego w kaplicy na Miodowej czy w innych miejscach. Przede wszystkim chciał być ojcem. I to ojcostwo dla niego było czymś niezwykle ważnym, zarówno w sytuacji historycznej, w której się znalazł, czyli tej powojennej, kiedy bardzo dużo było sierot, ponieważ ojcowie wyginęli na frontach, w więzieniach, w obozach, czy też z ręki tych, którzy przejęli władzę. On przede wszystkim chciał przywrócić tym ludziom poczucie bliskości Ojca. To odkrywał on sam, również z doświadczenia osobistego, ponieważ bardzo szybko zmarła mu mama. Pozostał jednak ojciec, z którym relacja była niezwykle ciepła przez całe jego późniejsze życie.
A w wymiarze wiary?
On w wierze odkrył naprawdę głęboko ojcostwo Boga, który jest dla nas Ojcem, nie tylko Bogiem potężnym, wszechmocnym, ale Ojcem. Dlatego myślę, że pozostał do końca swoich dni wierny temu zawołaniu ogłoszonemu w czasie ingresu warszawskiego i później nawet to widać w jego słownictwie: często operował zwrotem „Moje dzieci” czy „Moje ukochane dzieci”, które czasami mogą nas razić. Jakby nas ktoś udziecinniał, a my chcemy być dorośli, niezależni. On natomiast traktował to inaczej, nie jako formę narzucania komuś swojej woli, ale wynikało raczej to z głębokiego poczucia odpowiedzialności za tych, którzy zostali mu powierzeni jako biskupowi. Miał bardzo głębokie poczucie odpowiedzialności. W jakimś innym miejscu mówił: Bóg uczynił mnie odpowiedzialnym za Was.
Prymas Wyszyński znany jest przede wszystkim zewnętrznie, poprzez jego dzieła o wymiarze społeczno-religijnym. A on był niezwykle duchowy, zakorzeniony w słowie Bożym. Czym dla niego było słowo Boże?
Odkrywamy to szczególnie wtedy, kiedy został uwięziony. On odnajduje się w słowie Bożym, w sytuacjach proroków, ale mocno również w sytuacji Jezusa Chrystusa jako tego posłanego od Ojca, który nie przestaje kochać, mimo że jest więziony, prześladowany, nie przestaje otaczać swoją wielką troską prześladowców. Więc dla niego Pismo Święte było żywe, jak żywi byli też jego bohaterowie. I to jest piękne, że on odnajdował się w postaciach biblijnych. Czytał Pismo Święte nie po to, aby je poznać jakby z zewnątrz, ale żeby odnaleźć się w nim od środka, aby stać się uczestnikiem wydarzeń. Świadczy o tym chociażby to, jak bardzo pozytywnie wyrażał się na temat książki Dąbrowskiego o św. Pawle z Tarsu. Ta lektura była dla niego wielkim pocieszeniem. Odkrywał w niej, że to, co się przydarzyło Apostołowi, nie wydarzyło się wyłącznie jemu i że wcale nie jest on ostatnim, ale że to jest sytuacja, która dzieje się od początku chrześcijaństwa. Kościół jest prześladowany, jest na krzyżu, i Bogu dzięki, że jest na krzyżu, bo znaczy, że jest Chrystusowy. On odnajdował sens cierpienia. To jest naturalny los każdego sługi Chrystusa.
Ciekawe, że Prymas już internowany umiał się znaleźć w zupełnie nowych warunkach i nawet pisał, że w sumie przyzwyczaił się już do tego więzienia. Co było jego siłą? Tak w znaczeniu duchowym, jak i w takim znaczeniu, powiedziałbym organizacyjnym, jak on sobie to życie tam układał, że jakoś nie ubolewał nad sobą, ale w pełni ten czas, który tam miał, mimo ograniczeń, wykorzystał?
To na pewno był proces dojrzewania. On i całe jego otoczenie byli przygotowani na to, że ten moment nastąpi. To musiało nastąpić. On był zbyt widoczny, jednoznaczny i irytujący dla ówczesnych władz. Początkowo szeroko uzasadniał niewinność, niesłuszność oskarżenia, bezzasadność pozbawienia go jako obywatela głosu, że nie ma możliwości się bronić. Ale zaczyna dojrzewać i sam powiedział, że jest przekonany, iż to miejsce jest dla niego najlepszym miejscem na świecie. Chodzi o ten rodzaj fizycznej niemocy, bo wtedy jest dojrzewanie wiary i odkrywa się w tej nocy ciemnej, że wtedy najpełniej działa, bo usuwa się w cień, aby Chrystus mógł działać przez niego. Bo to On potrafi najlepiej rozwiązać wszystkie problemy.
To nie jest łatwe, a w tym tkwi tajemnica Bożej mądrości. A jeśli chodzi o sposób funkcjonowania w czasie internowania – jak Prymas funkcjonował?
To był człowiek niezwykle zdyscyplinowany. Formacja, jaką otrzymywał w domu, później formacja seminaryjna, stworzyły z niego jakby jedną chodzącą cnotę. To, co było postanowione, było realizowane. Wola była osadzona na logice, na logice wynikania. To nie były emocje, że może tak, może nie. Jeśli coś zostało postanowione, później z żelazną konsekwencją było realizowane. Jemu nikt nie narzucał jakiegoś szczegółowego programu dnia. Myślę, że jednym z elementów więzienia jest rozpad człowieka. On był tego świadomy, dlatego narzucił sobie pewien rygor, który widać w jego rozkładzie dnia.
Niezwykłe.
W zasadzie całą sytuację wykorzystał do autoformacji. Jak w łacińskiej sentencji: Serva ordinem et ordo servabit te, czyli zachowaj porządek, a porządek ciebie zachowa. To był czas, powiedziałbym, nawet taki benedyktyński. Ora et labora. To był czas na modlitwę, to był czas na pracę fizyczną, to był czas na studium. To był czas na czytanie książek, na spacer, przechadzkę, na czuwanie razem, o ile to możliwe, z innymi ludźmi, ze swoim kapelanem czy siostrą zakonną. To był taki niezwykle ludzki czas. I to jest właśnie piękne, że w tym jego rozkładzie więziennego dnia, nie było nic na przymus. Wiedział, że życie nie kończy się dzisiaj, ale ono przed sobą perspektywę, więc dlatego trzeba ten czas właściwie rozłożyć, aby starczyło siły na całą drogę, nie wiedząc, ile ona będzie trwać.
Mówiąc o odnowie życia narodowego, Prymas podkreślał wagę prawego sumienia, które stoi u jego podstaw. O co chodzi z prawym sumieniem?
Tak, kwestia sumienia wielokrotnie powraca w tekstach Wyszyńskiego. Sumienie to jest to miejsce, w którym człowiek słucha Boga, gdzie słucha Jego przykazań i konfrontuje się z nimi. Sumienie prawe, to takie, które zostało uformowane w oparciu o Boże przykazania czy teksty święte. Takie sumienie pozwala nam osądzać tę rzeczywistość, która dzieje się wokół nas, aby ją przyjmować, albo odrzucać. I sławne jego Non possumus dotyczyło właśnie sumienia. Są granice, których nie można przekroczyć. Nie można zgodzić się nawet za cenę krwi czy więzienia. Ustępowaliśmy w tym i w tym, ale doszliśmy do punktu, z którego nie możemy się ruszyć, bo inaczej podważymy naszą tożsamość jako sług Chrystusa w Kościele. Więc dla niego sumienie było czymś na tyle ważnym, że żadna władza nie miała prawa do niego wchodzić, ani narzucać swoich wyborów, opinii. Tam człowiek spotyka się z Bogiem. I to był dla niego rezerwuar wolności.
No właśnie, były momenty, w których Prymas był bezkompromisowy czy kategoryczny. Wiemy też, że – niezrozumiany tu przez wszystkich – rozmowa, dialog z przeciwnikami, to sprawa nawet nie koniunkturalna czy utylitarna, ale że to jest po prostu zasada. Co może Ojciec więcej powiedzieć na ten temat?